Patrzę przez okno i widzę drzewa w różnych stadiach zrzucania liści. Dąb się donikąd nie spieszy. Jesion jest już całkiem nagi. I tak sobie myślę, że drzewa są jak ludzie. Każde w swoim czasie o sobie decyduje.
Nie jest ani złe, ani dobre zaszyć się w sobie na zimę – tę prawdziwą, tę emocjonalną, psychiczną, jakąkolwiek. Kiedy przychodzi potrzeba, by coś sobie dać, należy to uczynić. Potrzeba ciszy jest jedną z tych potrzeb, która – będąc teoretycznie niczym – daje bardzo wiele.
Daje odpoczynek od bodźców zewnętrznego świata. Pod warunkiem naturalnie, że nie zamykamy się przed ludźmi po to, by scrollować telefon... Ten odpoczynek od zewnętrznego świata jest ważny, bo pozwala skupić się na nas samych. Na tym, jakie emocje odczuwamy. Pozwalamy sobie usłyszeć pytania, które drzemią gdzieś w nas. Z czym te emocje są związane. Dlaczego są właśnie takie, a nie inne? Czy na pewno chcę je czuć? Czy mogę coś zrobić, by było mi lepiej? A gdy damy sobie wystarczająco dużo czasu, zaczną napływać odpowiedzi.
I okaże się, że emocje, które odczuwamy, nie są związane ze światem zewnętrznym. Zupełnie go nie dotyczą. Świat zewnętrzny jest jedynie pretekstem. Wszystko jest w nas.
Nieuporządkowane relacje. Brak wiary w siebie. Kompleksy. Poczucie bycia niewystarczającą. Poczucie krzywdy. Samotność. Żal. Pretensje. Irytacja. Złość. Et cetera, et cetera...
I nie, nie jest to rzecz, z którą można poradzić sobie w weekend, jeśli gromadziło się to latami.
I tak, będzie wracać, chociaż będzie się nam wydawało, że już sobie z tym poradziliśmy. Jak to się mówi obecnie: przerobiliśmy. To słowo kojarzy mi się z wytwarzaniem betonu. Gdy tylko słyszę, że ktoś coś przerobił, widzę oczyma wyobraźni pracującą betoniarkę. I coś w tym jest. Zwykle stanowi to trudną pracę, przy której można się i zmęczyć, i pobrudzić.
Ale czy musi być tak zawsze? Czy odpuszczenie niełatwych emocji, które nam szkodzą, musi wiązać się w trudem, potem i łzami?
Są metody, takie jak: ustawienia systemowe, radykalne wybaczanie, które pokazują, z czego wynikają nasze emocje, nasze nastawienie do ludzi i życia w ogóle. I leją się tam łzy, choć oczywiście nie zawsze. Obie metody potrafią uczynić bardzo wiele. Są też metody pracy z samymi emocjami, z ich uwalnianiem.
Myślę sobie jednak, że – jeśli nasze podejście do świata charakteryzuje się opozycyjnością – żadna z tych metod nie pomoże. Albo pomoże na krótko. Potrzebna jest nam metoda znosząca ową opozycyjność. Dająca coś, co wyniesie nas ponad zmartwienia, żale, pretensje. Coś, co uwidoczni, że nasze trudne emocje zupełnie są nieistotne. Że nie mamy powodu do żadnych zmartwień i trosk. Coś, co wyposaży nas w radość, miłość i spokój. Coś, dzięki czemu uwierzymy, że mamy dostęp do radości, miłości i spokoju.
Taka metoda, która pozwoli zrzucić z pleców ciężary dnia codziennego. Która pozwoli pojąć, że nie ma mnie – ciebie – jej – jego – ich. Która sprawi, że dostrzeżemy, iż jesteśmy jednym. I że emocje, jakie żywimy wobec drugiej osoby, są emocjami skierowanymi do nas samych.
Tak, wiem, to nie jest łatwe. Wiem. Wiem, że trudno się przyznać, że to, co dostrzegamy w nielubianej koleżance, dotyczy nas samych. Bo zwykle nie jest to dokładnie to samo, to nie jest jeden do jednego. Ale jest. Kawałek zwierciadła. Odłamek. Który śmie rzucić nam w twarz, że też jesteśmy złośliwe, że też zadzieramy głowę, że też żywimy urazy. Wiem. To nie jest łatwe.
Dlatego metoda ukazująca, że nie ma „tej drugiej osoby”, jest sposobem na zrzucenie z siebie wszystkich trudnych emocji, przywiązań, oczekiwań. Jest drogą wyjścia z przyzwyczajeń do tego, co znane i oswojone, choć budzące złość, odrazę, niechęć. Jest przejściem do nowej jakości. Bez porzucania życia. A jedynie z nowym na nie spojrzeniem.
Comments