top of page
Zdjęcie autoramagicznaprzestrzen

Co zrobić, by ocalić siebie?


Czy przyjemności mogą zacząć ciążyć? To w ogóle jest możliwe – zadać można pytanie z niedowierzaniem, oburzeniem bądź brakiem zrozumienia. I czy czasem nie stajemy się niewolnikami przyjemności?


Do zastanowienia się nad tym skłoniła mnie krótka wymiana zdań z niedawno poznaną koleżanką, która spędziła koniec grudnia, noc sylwestrową i kilka pierwszych dni nowego roku w szpitalu. Poza kwestiami zdrowotnymi, najważniejszymi w tej sytuacji, towarzyszyło jej pewnego rodzaju poczucie straty z powodu niemożności przywitania kolejnego roku w towarzystwie swoich bliskich, w warunkach zupełnie innych niż szpitalne. I zupełnie się temu nie dziwię, bo w zasadzie wolelibyśmy każdy dzień spędzić z bliskimi, nie w szpitalu. To oczywiste. Nie dziwię się także temu, że – spędziwszy tę akurat noc w szpitalu – mogła mniej lub bardziej czuć się poszkodowana, zasmucona etc. z uwagi na siebie, rodzinę i to nieoczekiwane rozdzielenie. Nie o jej emocje teraz chodzi, bo nie ona jest tematem mojego postu, a o to, jakie myśli to wydarzenie we mnie wywołało.


Dla wielu ludzi Sylwester jest okazją do szeroko rozumianej zabawy. Karnawał. Walentynki. Dzień Kobiet. Andrzejki. Imieniny. Urodziny. Ślub. Etc... Ludzie lubią się bawić. Często hucznie. Głośno. I póki nie przeszkadzają innym, to jest w porządku.


Natomiast zastanawiam się, czy – a jeśli tak, to dlaczego – udział w owych przyjemnościach może zacząć ciążyć. Trudno mi mówić w tej sytuacji o sobie, albowiem nie przepadałam nigdy za tego typu aktywnością towarzyską. Jest więc ten Sylwester jedynie punktem wyjścia. Bo przyjemności wszak mogą być różne.


Myślę sobie, że dojrzewamy, dorastamy, zmieniamy się, zaczynamy dostrzegać rzeczy i zjawiska, o których wcześniej nie myśleliśmy i samo to sprawia, że nasze zainteresowania zaczynają podążać w innych kierunkach. Jedne aktywności być może z nami zostaną do końca życia, a inne przemijają z wiatrem. Czy jednak potrafimy uchwycić ten moment, kiedy coś, co sprawiało nam przyjemność, zaczyna nas męczyć?


Na przykład w kwestii towarzyskiej. Mamy koleżankę lub większą grupę znajomych, z którymi się spotykamy. To mogą być rozmowy, wyjścia na kawę, wspólne wakacje, wyjazdy na narty, spacery. Cokolwiek. I robimy to od lat. I sprawiało nam to niewypowiedzianą przyjemność przez lata. Czekamy na każdy czwartek, by pospacerować z sąsiadką. Czekamy na każdy pierwszy wtorek miesiąca, by wyjść na kawę z przyjaciółką. Dwa pierwsze tygodnie lipca są świętem, bo wyjeżdżamy nad morze. I tak dalej.


I przychodzi dzień, w którym przez głowę przemyka myśl, że nie chce się nam... Że może udam, że jestem chora? Może wymyślę wizytę gości? Może finansową zapaść uniemożliwiającą wyjazd? Albo katastrofę w firmie? Cokolwiek, byle nie doszło do – świętego do niedawna – spotkania.

A przecież – obiektywnie rzecz biorąc – wydarzenie niesie ze sobą przyjemne konotacje. Co więc się stało? I – co ważniejsze – dlaczego nie potrafimy w tego zrezygnować pomimo zdania sobie sprawy z tego, że nas to już dłużej nie wspiera.


Żeby nie było, że się mądrzę, podam swój przykład. Nie lubię zabaw sylwestrowych. Nie lubię domówek z tej okazji. Zmiana kalendarza nie jest dla mnie okazją do ucztowania. Nie lubię też wesel. Tak mam. A mimo tego przez długie lata zaciskałam zęby i witałam kolejny lata w towarzystwie. Bo tak się robi, myślałam. Bo tego się ode mnie wymaga, argumentowałam.

Serio? Kto? Jakim prawem? Czy aby na pewno?


Miałam kilka znajomości, które – jak czułam – powinnam była zakończyć. Zaczęły się bardzo obiecująco. Były spotkania, były inspirujące rozmowy, w niektórych przypadkach wspólne ciekawe do świadczenia. W jednym czy dwóch – olbrzymie poczucie bliskości. Z biegiem czasu jednak stały się szaleńczo niewspierające, ciągnące w dół, drenujące z energii, męczące, absorbujące - każda cechowała się czymś innym. A to po kilku latach braku kontaktu okazało się, że poszłyśmy z zupełnie inną stronę i brakuje nam punktu stycznego. A to kontakty były tak częste i intensywne, że nie miałam zupełnie czasu dla siebie i czułam, że się duszę. A to zawiodłam się na całej linii i nie umiałam sobie poradzić z przepracowaniem tego. A to dostrzegłam miałkość znajomości. A to zobaczyłam, że byłam wykorzystywana. Sygnały paliły się czerwonymi lampami w mózgu, a jednak nie umiałam sobie z tym poradzić. No bo jak zakończyć znajomość? Co zrobić, by ocalić siebie?


O przyjemnościach płynących z jedzenia słodyczy nawet nie wspomnę. Znamy to. Są tacy, którzy potrafią utrzymać granicę między skosztowaniem a objadaniem się. A mnie jedzenie zawsze dawało poczucie bezpieczeństwa. Tak, wiem, wiem, z czym to jest związane. Wskazuję przykład – kolejny – przyjemności, która zaczyna uwierać, przeszkadzać. Która męczy. Która nie jest wspierająca. Która stanowi substytut czegoś innego. Takie uzależnianie się od czegoś, co - jak się nam wydaje - zapewnia nam nasze potrzeby, jest bardzo niebezpieczne, bo trudne do rozpoznania.


Dojrzałam na tyle, by móc – już kolejny rok – pójść spać w sylwestrową noc przed północą, by nie czcić kolejnego roku winem musującym, które mi zupełnie nie służy (a prawdziwy szampan za dobry na taka okoliczność), by nie jeść późnym wieczorem i nie żałować tego rano. Dojrzałam na tyle, by robić sobie detoksy od słodyczy (i nie tylko) i nie jeść nawet domowej roboty ciasta na miłym spotkaniu towarzyskim.


Niejakie wyzwanie pojawia się, gdy chodzi o drugiego człowieka. Jeszcze dziesięć lat temu zupełnie nie umiałam tego zrobić. W dwóch sytuacjach, już czując wewnętrzny imperatyw stanięcia za sobą, doprowadziłam po prostu do kłótni. Nie umiałam inaczej. I druga strona nie umiała inaczej. Gdy moje argumenty nie trafiały (być może nie artykułowałam ich najlepiej, to inna sprawa), stawałam się zimna i ostra. Odchorowałam potem obie sytuacje mocno, bo emocje zostały. W jednej sytuacji moje zbieranie się do rozmowy trwało tyle, że w końcu chłodna atmosfera skłoniła drugą stronę do zerwania znajomości. I poczułam ulgę, choć mam świadomość, że nie tak to się powinno odbyć. W innym przypadku po prostu odpuściłam i przestałam naciskać na kontakty i spotkania. I nie podjęłam próby odnowienia znajomości. Różne relacje, różne historie. Wspólny mianownik to poczucie niewygody, utrata zaufania, rozbieżne wartości.


Teraz wiem, że z każdej takiej niewygodnej relacji można się nauczyć czegoś o sobie. Cofam się do tych momentów i – nie czując już złości, żalu, smutku – zastanawiam się, co to mówiło o mnie. I wybaczam sobie te starcia, zadry, brak umiejętności wyrażenia swoich emocji czy potrzeb.


Trudne spotkania z ludźmi zdarzają się co jakiś czas. Już wiem, że po prostu trzeba pozwolić odpłynąć pewnym relacjom. Może wrócą, może nie. Bez złości. Bez poczucia krzywdy. Ważnym jednak jest zrozumienie, że warto zadbać o siebie. Postawić granice. Dotąd można. Odtąd już nie.


Sama świadomość, że ma się milion koleżanek może być wspierająca tylko w sytuacji, gdy nie wierzymy w siebie. Daje nam to złudne poczucie bycia kimś ważnym. Tak naprawdę dobrą koleżanką trzeba być dla samej siebie. W sobie znaleźć potwierdzenie wartości. W sobie dostrzec piękno i miłość. W sobie odnaleźć spokój i harmonię. W sobie poczuć wolność. I zdać sobie sprawę, że tylko od nas zależy, co zrobimy. ze swoim życiem.


Kiedy więc coś zaczyna ciążyć, po prostu należy to odłożyć na półkę. Bycie niewolnikiem czegokolwiek, nawet obiektywnie dobrych aspektów rzeczywistości, do niczego dobrego nie prowadzi.


Mam w sobie tę przestrzeń, która wyposaża mnie w dobrostan. I Ty też ją masz.

8 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

W szpitalu

תגובות

דירוג של 0 מתוך 5 כוכבים
אין עדיין דירוגים

הוספת דירוג
bottom of page