Zatrzymanie.
Czasem z powodu choroby, czasem z powodu awarii uniemożliwiającej działanie, czasem z powodu warunków atmosferycznych, czasem z innych przyczyn.
Zatrzymanie. Spowolnienie.
Gdy piszę ten tekst, jestem kilka dni po operacji nogi. W związku z tym moje zatrzymanie jest spore. Przemieszczam się z łóżka do łazienki, potem na sofę i kilkakrotnie do toalety, wreszcie do łazienki i do łóżka. Zatrzymanie wynikające z fizyczności. Z wiedzą, wiarą i nadzieją, że z każdym dniem będzie lepiej. Ale jednak ograniczenie.
Zatrzymanie. Spowolnienie. Ograniczenie.
W tym zatrzymaniu oczywiście sporo czytam. I jeszcze więcej rozmyślam. Mój umysł meandruje pomiędzy tym, co tu i teraz, a wiecznością. Próbuję spojrzeć na siebie i swoje ograniczenia, pojawiający się od czasu do czasu ból – z lotu ptaka. Czymże to właściwie jest?
Ból ściąga do fizyczności. Do poczucia swojej odrębności. Do przekonania o jakiejś krzywdzie. A nie chcę myśleć o krzywdzie. Skąd więc te myśli? Przecież wiem, że to była dobra decyzja i że wkrótce będzie lepiej, a ból wcale duży nie jest.
Nie jest łatwo przyznać przed sobą, że owo poczucie krzywdy daje przekonanie o tym, że w tym bólu, w tej niemożności czuję się wyjątkowa. Innych (tych, którzy są wokół) nie boli. To ja nie mogę chodzić, to ja biorę zastrzyki przeciwzakrzepowe, to ja połykam tabletki, które wywołują mdłości. Ja, ja, ja.
Udaje mi się czasem spojrzeć na to z boku. I rozumiem te emocje. Potrzebę utulenia. I daję sobie prawo do poskarżenia się, że znowu boli.
A czasem spoglądam na to z góry. I zaczynam się śmiać. Nie drwić, nie kpić. Śmiać. Tak radośnie i beztrosko. Bo to w sumie jest śmieszne. Wszystko. I fakt, że po spadnięciu ze schodów półtora roku lata chodziłam bez więzadła i w sumie nie bolało. Że trzeba było spaść z roweru, żeby poczuć, że jednak tamta kontuzja się przypomniała. Że trzeba wreszcie było udać się do lekarza z czymś innym i tak niejako przy okazji powiedzieć o stawie skokowym. I znaleźć się na stole operacyjnym. Śmieszne, że – gdyby nie lekka kontuzja ręki, noga nie zostałaby zoperowana. I gdyby nie ta ręka, nie chodziłabym teraz o kulach i nie przykładałabym kompresów na zabandażowaną stopę.
Więc w sumie powinnam się też cieszyć z powodu kontuzji ręki, z którą udałam się do lekarza. Nie śmieszne? Śmieszne.
I śmieszne też jest to, że te moje ograniczenia prowadzą do rozmyślań o sensie życia. Do większego zainteresowania tym, co wykracza poza świat materii. Śmieszne, że fizyczność prowokuje do takich rzeczy. Śmieszne, że wizyta w szpitalu wywołała we mnie tak wiele wdzięczności. Piękne. Ale też śmieszne. Bo nieoczekiwane. Niespodziewane.
I tak sobie leżę i siedzę z nogą w górze i myślę, że moje zatrzymanie jest dobre. Spowolnienie jest dobre. I ograniczenie jest dobre. Jeśli tylko zechcemy z nich skorzystać. Jeśli wyjdziemy poza poczucie własnej krzywdy. Poza poczucie swojej wyjątkowości. Jeśli spojrzymy z lotu ptaka.
Bo to, co widać z góry, pokazuje, że tworzymy sobie na własny użytek małe dramaty, które wcale nimi nie są. Snujemy narracje, które można poprowadzić inaczej.
Może lekarstwem na wiele naszych dolegliwości czy tego, co za dolegliwości uważamy, może być rezygnacja z myślenia o sobie tak poważnie? Może owe dolegliwości wcale nie są tym, za co je uważamy? I – jeśli zrezygnujemy z traktowania ich tak poważnie – one zrezygnują z bycia naszymi dolegliwościami? I nie, nie namawiam do zaprzestania leczenia wszelakiego. Chodzi mi jedynie o to, żeby nie stawać się tymi dolegliwościami. Nie czuć siebie poprzez nie. Bo jesteśmy czymś zdecydowanie większym niż tylko to, co nas boli, co nas ogranicza.
Comentários