Gdy zaczynamy karierę zawodową, bez znaczenia, czy ma ona związek z giełdą czy sprzedażą gazet, mamy nadzieję, że po tym początkowym etapie przyjdzie kolejny i kolejny, na których ktoś odkryje drzemiące w nas pokłady talentów lub sami z siebie zadziwimy świat tym, co potrafimy. Dni mijają, mijają miesiące, mijają lata. Awansujemy, zmieniamy miejsce pracy, szukamy swojej niszy. Angażujemy się w projekty, zarywamy noce, przynosimy do domu służbowe zmartwienia. Albo inaczej, może podobnie, może nie. Tak czy inaczej po siedmiu czy dziesięciu latach zaczynamy się orientować, że coś jest nie tak, jak miało być. Nie tak kolorowo, nie tak optymistycznie, nie tak bajkowo. Czasem tych lat jest mniej, czasem więcej, ale w końcu to przychodzi do większości ludzi.
Są tacy, którzy myślą, że takie jest życie, trzeba pracować, niczego się nie zmieni, bo tak wygląda świat. Miałam kiedyś koleżankę, która pracowała w urzędzie miejskim dużego miasta pełnego zabytków w dziale konserwacji tychże zabytków właśnie. I o swoim miejscu pracy mówiła: "fabryka". Gdy słyszałam, że idzie "do fabryki", że wraca "z fabryki", coś mi się robiło w brzuchu. Nie miałyśmy wtedy gdzieś jeszcze 40 lat, a ona była już tak zgorzkniała i sfrustrowana pracą, że naprawdę było to przykre.
Zastanawiałam się, co takiego stoi na przeszkodzie, by zmieniła tę ewidentnie unieszczęśliwiającą ją pracę. Przekonanie, że nie może sobie pozwolić na szukanie innej pracy, na zmianę miejsca pracy, sprawiało, że w wieku ok. 35-36 lat była już starą kobietą. To było przerażające. Obiecałam sobie wtedy, że za nic w świecie nie doprowadzę siebie do takiego stanu.
Lata mijały i moje zadowolenie z pracy w szkole zaczęło się rozmywać. Zmieniłam szkołę i na kilka lat to poczucie zamilkło. Gdy się odrodziło, moja frustracja była spora, bo nie było wokół szkół, którymi mogłabym zastąpić tę, w której pracowałam. Wiedziałam jednak, że tak długo nie dam rady. Obniżone samopoczucie, brak chęci do czegokolwiek, niechęć do wykonywania obowiązków, a wreszcie i zaniżanie swojej wartości.
Gdy człowiek znajdzie się w takim momencie życiowym, nie ma wyjścia. Musi coś zmienić, bo w przeciwnym razie doprowadzi się - wcześniej czy później - do depresji. Pytanie więc brzmi: co robić?
Moja recepta brzmi następująco. Na początek trzeba się zatrzymać. Przyjrzeć sie swoim emocjom. Zobaczyć, jak konkretne wydarzenia wpływają na samopoczucie i ogólny dobrostan. Jak emocje wpływają na ciało. Co się w nim dzieje. Spięte mięsnie, zaciśnięty żołądek, potliwość, drżenie mięśni, kłopoty z sercem itd. Nie może być inaczej. Myśli wpływają na emocje. emocje wpływają na ciało. I tu leczenie ciała jest leczeniem objawowym. Trzeba cofnąć się do emocji i nazwać te wszystkie sytuacje, które sprawiają, że emocje są, jakie są. I naprawić te sytuacje. Albo wyeliminować. I tu nie ma dróg na skróty. To jest albo - albo. Zawsze jest jakieś wyjście. A nawet dwa. Tylko nie zawsze umiemy je zobaczyć.
I dopiero, gdy wyeliminujemy ten zapalnik, który wyzwala w nas niezadowolenie, frustrację, stres, który prowadzi do stanów depresyjnych, dopiero wtedy możemy wprowadzać w swoje życie dobre wzorce. Jeśli zrobi się to wcześniej, to tak jakby wlewało się czystą wodę do karafki z brudną wodą. Kiedyś się oczyści, ale kiedy? Czy nie lepiej wylać ten zabrudzony płyn i wlać czysty?
Co robić, gdy wydaje się, że nie można się pozbyć ze swojego życia tego czynnika, który je zaśmieca, brudzi, który je niszczy? Może tak być, że po prostu tego nie widzimy. Czasem jest tak, że osoba zaangażowana osobiście nie może dostrzec problemu, bo po prostu stoi za blisko. Potrzebny jest ktoś, kto może spojrzeć na to z dystansu wynikającego z braku zaangażowania. To może być przyjaciółka, to może być coach czy mentor, to może być ktoś, kto umie zadać odpowiednie pytanie i nie będzie się krępował zwrócić uwagi na nie działające mechanizmy w Twoim życiu.
Myślę, że warto szukać pomocy. Z jednej prostej przyczyny. Życie mamy jedno. I nie warto w imię zaprogramowanych przekonań składać w ofierze tych lat, które jeszcze przed nami.
Comments